Dług
: 2007-11-03, 14:31
Od paru miesięcy mieszkałem w tej dzielnicy i w porównaniu z poprzednią -była to prawdziwa dżungla. Słuchając wycia syren policyjnych myślałem, że tak naprawdę, to jeden nawalony gliniarz jeździ całymi nocami tam i z powrotem urządzając dyskotekę rodem z Los Angeles. Jako nowy mógłbym mieć przejebane, ale dość szybko odkryłem Mordownię, w której za parę kolejek poznałem głównych bandytów i powoli zyskałem pewność, że nie zostanę zbutowany - przynamniej na własnej ulicy.
Mniej więcej w tym samym czasie co ja, przeniósł się tu też Szacher – największy bandzior z mojej byłej dzielnicy. Chodziliśmy razem do przedszkola, gdzie wpierdalaliśmy klej biurowy, bo był słodki. Pewnie dlatego miał do mnie sentyment. To był ciekawy gość. Bo chociaż szalony - i wiecznie jak nie pijany to naćpany – z pewnością bardziej inteligentny niż statystyczny bandyta. ÂŚwietnie grał w szachy – w podstawówce nie było na niego mocnych. Na naszej dzielnicy raczej go unikałem, ale tutaj -znajoma morda napawała mnie otuchą.
Szacher miał u mnie dług wdzięczności już pierwszego dnia mojego zamieszkiwania tutaj. Zobaczyłem jak leży zakrwawiony pod Mordownią i jęczy z bólu. Jako ziomal – nie mogłem odmówić pomocy. Dostał ostry wpierdol, był nawalony, a na dodatek skręcił sobie kostkę. Próbowałem go nieść do domu, ale siła bezwładu jego ciała mnie pokonała. Zadzwoniłem po mojego brata i jakoś go dotargaliśmy do mieszkania. Rzuciliśmy zwłoki pod drzwiami, zapukaliśmy i uciekliśmy.
Spotkałem go raz w Mordowni z Koksem – koleżką ze starej dzielnicy. Koks już nie był „koksem”, bo przestał chodzić na siłownię i szprycować się omką i zaczął wciągać amfę. Tak czy inaczej – Koksem pozostał. Skręciliśmy jakiegoś blanta. Szacher opowiadał o bandyckim życiu i wykładał swoją filozofię. Tak się rozkręcił, że przyznał się do oskalpowania łopatą jakiegoś przybysza znikąd w ostatniego Sylwestra. Kręciłem z niedowierzaniem głową i stwierdziłem, że skoro jest tak pierdolnięty, to może dałby mi jakiś temat bandycki do gazety. Obiecał się zastanowić.
Wtedy często wracałem z pracy bardzo późno. Brałem dodatkowe dyżury w redakcji, aby podeprzeć nieco domowy budżet. Byłem wykończony pracą po 12 godzin. Dlatego gdy zobaczyłem go tego wieczora pod Mordownią, przeszedłem na drugą stronę ulicy.
- Hej, kurwa, Bidżi, ho no – zawołał.
- Stary, kurwa, masz interes to sam tu chodź. Co ja, kurwa, twój lokaj jestem?
Podszedł do mnie z jakimś Karkiem.
- Słuchaj, jest problem z Koksem. Pamiętasz, gdy ostatnio paliliśmy blanta – pożyczył ode mnie trzy dychy. Miał oddać tydzień temu. W tej chwili stoi do mnie dwie stówy. Procent rośnie. Mówił, że dzisiaj odda, ale wyłączył telefon. Także robi się z tego trzy stówy w tym momencie.
- No, dobra – odpowiedziałem. – Tylko powiedz mi, co mnie obchodzi dług Koksa u ciebie?
- No nie wiem. Informuję cię, bo zaraz mu robimy wjazd na chatę – tu spojrzał na Karka. – Prawda?
- Yhy.
Koks miał schorowaną matkę i dwie dużo młodsze siostry. Ojciec gdzieś tam tyrał na dwie zmiany. Trochę mi się ich żal zrobiło.
- Ty, ale co ja, kurwa na to mogę? – zapytałem. – Nie wiem gdzie on jest.
- To może wyłóż za niego, a on ci odda, bo jak nie, to mu rozjebiemy chatę i się nie pozbiera.
- Chyba żeś ocipiał. Nawet gdybym miał te trzy stówy, to za chuja nie będę płacił jego długów. Co ja jestem? Matka Teresa?
- Masz jego telefon domowy? – zapytał Szacher.
- Nie mam, ale mogę mieć.
- To weź może zadzwoń do jego starej i powiedz, że paru ziomali zgłosi się po hajc.
- OK. Tyle mogę zrobić.
Poszedłem do domu i znalazłem ten telefon. Zaspana kobieta z każdym słowem opowieści stawała się coraz bardziej przytomna. Mieszkaliśmy w jednym bloku na starej dzielnicy. Wiedziała, że do najświętszych nie należę, ale uwierzyła mi. Poprosiła abym to ja przyszedł do niej i że da mi kasę. Zadzwoniłem do Szachera żeby wstrzymał akcję.
Gdy przyszedłem, drżącą ręką dała mi dwie stówy.
- Nie mam więcej. Czy to wystarczy?
Dwie siostry Koksa stały w piżamkach i patrzyły na mnie wielkimi oczami.
- Myślę, że tak, proszę pani. Dzwoniła pani do Rafała?
- Dzwoniłam. Ma wyłączony telefon.
Szacher był wyraźnie zadowolony z przebiegu wypadków.
- Weź taksówkę, podjedź pod Mordownię i zawieź Karka do centrum. A później przyjedź do Bilardowni.
Bilardownia to była zbyt szumna nazwa – 10 automatów do gry i jeden stół do bilarda. Dzielnicowe podfruwajki łasiły się do gostków, którzy właśnie opchnęli jakieś fanty u pasera i przez dwa dni byli królami życia. W takich miejscach, gdy zamówisz wódkę na lodzie, to barman jest wkurwiony, bo wie, że wyczujesz żeniony alkohol. Dlatego zawsze zamawiam wódkę na lodzie na dobry początek.
Szacher siedział przy automacie. Gdy dałem mu kasę spojrzał na mnie z drwiącym uśmiechem.
- Koks jest w kiblu. Chyba musicie pogadać.
Spojrzałem na niego niedowierzająco, a on tylko kiwał głową z tym przygłupawym uśmiechem na pysku.
Wbiłem się do kibla i pierwsze, co zobaczyłem, to rozanielone, naćpane amfą oczy Koksa.
- Oooooooooo... Bidżi, ty tutaj? – i najzwyczajniej w świecie chce ze mną „misia” strzelić.
- Czy ty, kurwa, wiesz co tu się odbywa? Właśnie byłem u twojej starej, która dała mi dwie stówy, aby pokryć twój dług u Szachera.
Koks się zapowietrzył, a jego źrenice wypełniające całe tęczówki nagle się zwężyły.
- Ochujałeś? Jaki dług? Przecież mu wczoraj oddałem.
Wparowałem na salę i chwyciłem Szachera za chabety. Za mną – trzęsący się Koks.
- Co ty, skurwysynu wyprawiasz? Odjebało ci? O co ci, kurwa, chodzi?
- Pamiętasz... Prosiłeś mnie o temat dla gazety. No to go masz.
- Stary, kurwa... Ja byłem u jego starej. Kobieta wyglądała jakby miała stan przedzawałowy. Czy ty sobie zdajesz sprawę co tu się dzieje? Ty sobie jakieś gierki tu uprawiasz. Oddaj mi te pieniądze.
- Spokojnie, koleżko – właśnie połowę wjebałem na automacie. Ale wiesz co... Zrobię coś dla ciebie, bo raz, że mi cię żal, a dwa – zaniosłeś mnie wtedy do domu.
Szacher zawołał barmana, pogadał z nim chwilę, a ten wypłacił mu dwie stówy. Koks, przerażony, odebrał gotówkę i pobiegł prostować sytuację.
Nigdy później nie spotkałem już Szachera. Ponoć poznał "tę jedyną kobietę", sporządniał i nie odpierdalał już bandyckich numerów. Niedawno dowiedziałem się, że znaleziono go z poderżniętym gardłem w Liverpoolu.
Mniej więcej w tym samym czasie co ja, przeniósł się tu też Szacher – największy bandzior z mojej byłej dzielnicy. Chodziliśmy razem do przedszkola, gdzie wpierdalaliśmy klej biurowy, bo był słodki. Pewnie dlatego miał do mnie sentyment. To był ciekawy gość. Bo chociaż szalony - i wiecznie jak nie pijany to naćpany – z pewnością bardziej inteligentny niż statystyczny bandyta. ÂŚwietnie grał w szachy – w podstawówce nie było na niego mocnych. Na naszej dzielnicy raczej go unikałem, ale tutaj -znajoma morda napawała mnie otuchą.
Szacher miał u mnie dług wdzięczności już pierwszego dnia mojego zamieszkiwania tutaj. Zobaczyłem jak leży zakrwawiony pod Mordownią i jęczy z bólu. Jako ziomal – nie mogłem odmówić pomocy. Dostał ostry wpierdol, był nawalony, a na dodatek skręcił sobie kostkę. Próbowałem go nieść do domu, ale siła bezwładu jego ciała mnie pokonała. Zadzwoniłem po mojego brata i jakoś go dotargaliśmy do mieszkania. Rzuciliśmy zwłoki pod drzwiami, zapukaliśmy i uciekliśmy.
Spotkałem go raz w Mordowni z Koksem – koleżką ze starej dzielnicy. Koks już nie był „koksem”, bo przestał chodzić na siłownię i szprycować się omką i zaczął wciągać amfę. Tak czy inaczej – Koksem pozostał. Skręciliśmy jakiegoś blanta. Szacher opowiadał o bandyckim życiu i wykładał swoją filozofię. Tak się rozkręcił, że przyznał się do oskalpowania łopatą jakiegoś przybysza znikąd w ostatniego Sylwestra. Kręciłem z niedowierzaniem głową i stwierdziłem, że skoro jest tak pierdolnięty, to może dałby mi jakiś temat bandycki do gazety. Obiecał się zastanowić.
Wtedy często wracałem z pracy bardzo późno. Brałem dodatkowe dyżury w redakcji, aby podeprzeć nieco domowy budżet. Byłem wykończony pracą po 12 godzin. Dlatego gdy zobaczyłem go tego wieczora pod Mordownią, przeszedłem na drugą stronę ulicy.
- Hej, kurwa, Bidżi, ho no – zawołał.
- Stary, kurwa, masz interes to sam tu chodź. Co ja, kurwa, twój lokaj jestem?
Podszedł do mnie z jakimś Karkiem.
- Słuchaj, jest problem z Koksem. Pamiętasz, gdy ostatnio paliliśmy blanta – pożyczył ode mnie trzy dychy. Miał oddać tydzień temu. W tej chwili stoi do mnie dwie stówy. Procent rośnie. Mówił, że dzisiaj odda, ale wyłączył telefon. Także robi się z tego trzy stówy w tym momencie.
- No, dobra – odpowiedziałem. – Tylko powiedz mi, co mnie obchodzi dług Koksa u ciebie?
- No nie wiem. Informuję cię, bo zaraz mu robimy wjazd na chatę – tu spojrzał na Karka. – Prawda?
- Yhy.
Koks miał schorowaną matkę i dwie dużo młodsze siostry. Ojciec gdzieś tam tyrał na dwie zmiany. Trochę mi się ich żal zrobiło.
- Ty, ale co ja, kurwa na to mogę? – zapytałem. – Nie wiem gdzie on jest.
- To może wyłóż za niego, a on ci odda, bo jak nie, to mu rozjebiemy chatę i się nie pozbiera.
- Chyba żeś ocipiał. Nawet gdybym miał te trzy stówy, to za chuja nie będę płacił jego długów. Co ja jestem? Matka Teresa?
- Masz jego telefon domowy? – zapytał Szacher.
- Nie mam, ale mogę mieć.
- To weź może zadzwoń do jego starej i powiedz, że paru ziomali zgłosi się po hajc.
- OK. Tyle mogę zrobić.
Poszedłem do domu i znalazłem ten telefon. Zaspana kobieta z każdym słowem opowieści stawała się coraz bardziej przytomna. Mieszkaliśmy w jednym bloku na starej dzielnicy. Wiedziała, że do najświętszych nie należę, ale uwierzyła mi. Poprosiła abym to ja przyszedł do niej i że da mi kasę. Zadzwoniłem do Szachera żeby wstrzymał akcję.
Gdy przyszedłem, drżącą ręką dała mi dwie stówy.
- Nie mam więcej. Czy to wystarczy?
Dwie siostry Koksa stały w piżamkach i patrzyły na mnie wielkimi oczami.
- Myślę, że tak, proszę pani. Dzwoniła pani do Rafała?
- Dzwoniłam. Ma wyłączony telefon.
Szacher był wyraźnie zadowolony z przebiegu wypadków.
- Weź taksówkę, podjedź pod Mordownię i zawieź Karka do centrum. A później przyjedź do Bilardowni.
Bilardownia to była zbyt szumna nazwa – 10 automatów do gry i jeden stół do bilarda. Dzielnicowe podfruwajki łasiły się do gostków, którzy właśnie opchnęli jakieś fanty u pasera i przez dwa dni byli królami życia. W takich miejscach, gdy zamówisz wódkę na lodzie, to barman jest wkurwiony, bo wie, że wyczujesz żeniony alkohol. Dlatego zawsze zamawiam wódkę na lodzie na dobry początek.
Szacher siedział przy automacie. Gdy dałem mu kasę spojrzał na mnie z drwiącym uśmiechem.
- Koks jest w kiblu. Chyba musicie pogadać.
Spojrzałem na niego niedowierzająco, a on tylko kiwał głową z tym przygłupawym uśmiechem na pysku.
Wbiłem się do kibla i pierwsze, co zobaczyłem, to rozanielone, naćpane amfą oczy Koksa.
- Oooooooooo... Bidżi, ty tutaj? – i najzwyczajniej w świecie chce ze mną „misia” strzelić.
- Czy ty, kurwa, wiesz co tu się odbywa? Właśnie byłem u twojej starej, która dała mi dwie stówy, aby pokryć twój dług u Szachera.
Koks się zapowietrzył, a jego źrenice wypełniające całe tęczówki nagle się zwężyły.
- Ochujałeś? Jaki dług? Przecież mu wczoraj oddałem.
Wparowałem na salę i chwyciłem Szachera za chabety. Za mną – trzęsący się Koks.
- Co ty, skurwysynu wyprawiasz? Odjebało ci? O co ci, kurwa, chodzi?
- Pamiętasz... Prosiłeś mnie o temat dla gazety. No to go masz.
- Stary, kurwa... Ja byłem u jego starej. Kobieta wyglądała jakby miała stan przedzawałowy. Czy ty sobie zdajesz sprawę co tu się dzieje? Ty sobie jakieś gierki tu uprawiasz. Oddaj mi te pieniądze.
- Spokojnie, koleżko – właśnie połowę wjebałem na automacie. Ale wiesz co... Zrobię coś dla ciebie, bo raz, że mi cię żal, a dwa – zaniosłeś mnie wtedy do domu.
Szacher zawołał barmana, pogadał z nim chwilę, a ten wypłacił mu dwie stówy. Koks, przerażony, odebrał gotówkę i pobiegł prostować sytuację.
Nigdy później nie spotkałem już Szachera. Ponoć poznał "tę jedyną kobietę", sporządniał i nie odpierdalał już bandyckich numerów. Niedawno dowiedziałem się, że znaleziono go z poderżniętym gardłem w Liverpoolu.