Miłość to jedyne wyjście
: 2014-09-20, 20:38
O tej, co kochała męża wiedziano niewiele - tyle tylko, że wyszła za niego, gdy miała 16 lat – z musu. Nie pokończyła szkół – co rok prorok i tak wyszło. Do pracy nie poszła, bo dzieciakami ktoś musiał się zająć. Na chleb zarabiał chłop, to i nie dziw, że wracał po robocie zmęczony i zły, i miał prawo do obiadu, spokoju, obsłużenia przez babę, która nic nie robi, w chałupie siedzi i się nudzi. Musiał odreagowywać, więc butelki w barku stać musiały. Sięgał po kielicha, gdy dzieciaki zbyt głośno krzyczały podczas zabawy, a leniwa kobieta nie umiała nad tym zapanować. Do niczego się nie nadawała. Zupy były słone, kotlety suche i twarde jak cholewy, bo „suka” tylko seriale oglądała! I pieniądze musiał trzymać w garści, żeby nie roztrwoniła, bo głowy nie miała do oszczędzania i jak szła po chleb, to z zabawkami dla dzieci wracała.
W nocy też zmęczona, bo pewnie śnił się jej książę z bajki, albo puszczała się z jakimś gachem, a własny mąż śmierdział jej wódką. Własny mąż jej śmierdział!
No to musiał uczyć rozumu. Żeby do łba wbić, że jest potworem, który się na żonę i na matkę nie nadaje. Bo po polsku nie można jej wytłumaczyć, że żre za jego pieniądze, że żeruje na nim jak pasożyt, a nawet wdzięczności nie umie okazać.
Do matki raz zadzwoniła – na skargę. Nakłamała, że połamał na niej taboret, że ma siniaki, że głowę jej rozbił. A przecież chciał dobrze. Chciał normalnego domu i normalnej żony. Tłumaczył, ale nie docierało do mózgownicy. To jej wina, że doprowadza go do szału. Prowokuje. Żaden chłop by z taką pokraką nie wytrzymał. A potem skarży się. Zaczął brać bilingi z telekomunikacji i zakazał dzwonienia. Zakazał kontaktów z matką, z sąsiadkami, bo im kłamała, a one jej głupoty kładły w głowę - żeby go rzuciła. Albo żeby do prokuratora poszła, ale najpierw na obdukcję. Wybił jej z głowy i obdukcję, i sąsiadki, i jej matkę – taką samą wariatkę jak ona.
Nie wiedziano, że ta, co kochała męża, chciała go rzucić i uciec. Ale jak z piątką dzieci? Dokąd? Matka mieszkała w jednym pokoju – bez kuchni. Pokój przedzielała zasłona z ceraty, wytyczając miejsce na kuchenkę gazową i kredens. Gdzie uciec?
Chciała zrobić obdukcję, gdy on – tym taboretem. Poszła z dzieciakami na pogotowie, a tam jej powiedzieli, że musi sto złotych zapłacić. A ona miała dwa złote reszty z zakupów, o którą i tak mąż po pracy się upomni – sprawdzi paragon i każe oddać, bo jego. Powiedzieli, żeby poszła do opieki społecznej, że na rogu Wesołej i Radosnej są prawnicy społeczni, to może tam za darmo zasięgnąć porady. Poszła. Gruby mecenas patrzył jak trzęsą się jej ręce, więc poradził, aby zaczęła leczyć nerwicę. I najlepiej, żeby się pogodzili, żeby udała się z mężem do proboszcza, to może on ich do zgody namówi.
Wróciła do domu, zakazała dzieciakom mówić ojcu, gdzie byli. Bo ich też by na pewno nauczył rozumu i wybił z łbów.
Do proboszcza poszła sama – w niedzielę – zaraz po mszy. Załamał ręce, potem złożył i kazał jej modlić się o to, by z pokorą dźwigała krzyż, który ma naznaczony. I modlić się za chłopa, za jego uzdrowienie z alkoholizmu. Bo związek małżeński święty i przysięgła, że "...aż do śmierci".
Raz sąsiedzi zadzwonili na policję – kiedy tak bił, że nie dała rady nie krzyczeć – wyła jak zwierzę. Przyjechali. Kazali się pogodzić, dogadać. Przeprosił ją przy nich i odjechali. A on sięgnął po butelkę. Ale nie pomogło i musiał znowu odreagować - ten wstyd, który mu zafundowała, bo darła się, jakby rozum postradała. Taki wstyd!
Nauczyła się. Wbijała zęby we własną rękę, kiedy wymierzał karę. Żeby nie było wstydu.
Dowiedzieli się potem ludzie, że jego spodnie miały podwójny kant, bo źle prasowała. To na jej skórze nauczył ją jak się prasuje. Wychylił kolejną flaszkę i z nowym zapałem zaczął karać, bo chciała dzwonić na pogotowie, że niby poparzenia, że nie wytrzyma. Włączył żelazko, bo potrzebowała korepetycji z prasowania.
Wzięła w dłonie i...
Przyjechała policja i zabrała tę, która kochała męża.
W nocy też zmęczona, bo pewnie śnił się jej książę z bajki, albo puszczała się z jakimś gachem, a własny mąż śmierdział jej wódką. Własny mąż jej śmierdział!
No to musiał uczyć rozumu. Żeby do łba wbić, że jest potworem, który się na żonę i na matkę nie nadaje. Bo po polsku nie można jej wytłumaczyć, że żre za jego pieniądze, że żeruje na nim jak pasożyt, a nawet wdzięczności nie umie okazać.
Do matki raz zadzwoniła – na skargę. Nakłamała, że połamał na niej taboret, że ma siniaki, że głowę jej rozbił. A przecież chciał dobrze. Chciał normalnego domu i normalnej żony. Tłumaczył, ale nie docierało do mózgownicy. To jej wina, że doprowadza go do szału. Prowokuje. Żaden chłop by z taką pokraką nie wytrzymał. A potem skarży się. Zaczął brać bilingi z telekomunikacji i zakazał dzwonienia. Zakazał kontaktów z matką, z sąsiadkami, bo im kłamała, a one jej głupoty kładły w głowę - żeby go rzuciła. Albo żeby do prokuratora poszła, ale najpierw na obdukcję. Wybił jej z głowy i obdukcję, i sąsiadki, i jej matkę – taką samą wariatkę jak ona.
Nie wiedziano, że ta, co kochała męża, chciała go rzucić i uciec. Ale jak z piątką dzieci? Dokąd? Matka mieszkała w jednym pokoju – bez kuchni. Pokój przedzielała zasłona z ceraty, wytyczając miejsce na kuchenkę gazową i kredens. Gdzie uciec?
Chciała zrobić obdukcję, gdy on – tym taboretem. Poszła z dzieciakami na pogotowie, a tam jej powiedzieli, że musi sto złotych zapłacić. A ona miała dwa złote reszty z zakupów, o którą i tak mąż po pracy się upomni – sprawdzi paragon i każe oddać, bo jego. Powiedzieli, żeby poszła do opieki społecznej, że na rogu Wesołej i Radosnej są prawnicy społeczni, to może tam za darmo zasięgnąć porady. Poszła. Gruby mecenas patrzył jak trzęsą się jej ręce, więc poradził, aby zaczęła leczyć nerwicę. I najlepiej, żeby się pogodzili, żeby udała się z mężem do proboszcza, to może on ich do zgody namówi.
Wróciła do domu, zakazała dzieciakom mówić ojcu, gdzie byli. Bo ich też by na pewno nauczył rozumu i wybił z łbów.
Do proboszcza poszła sama – w niedzielę – zaraz po mszy. Załamał ręce, potem złożył i kazał jej modlić się o to, by z pokorą dźwigała krzyż, który ma naznaczony. I modlić się za chłopa, za jego uzdrowienie z alkoholizmu. Bo związek małżeński święty i przysięgła, że "...aż do śmierci".
Raz sąsiedzi zadzwonili na policję – kiedy tak bił, że nie dała rady nie krzyczeć – wyła jak zwierzę. Przyjechali. Kazali się pogodzić, dogadać. Przeprosił ją przy nich i odjechali. A on sięgnął po butelkę. Ale nie pomogło i musiał znowu odreagować - ten wstyd, który mu zafundowała, bo darła się, jakby rozum postradała. Taki wstyd!
Nauczyła się. Wbijała zęby we własną rękę, kiedy wymierzał karę. Żeby nie było wstydu.
Dowiedzieli się potem ludzie, że jego spodnie miały podwójny kant, bo źle prasowała. To na jej skórze nauczył ją jak się prasuje. Wychylił kolejną flaszkę i z nowym zapałem zaczął karać, bo chciała dzwonić na pogotowie, że niby poparzenia, że nie wytrzyma. Włączył żelazko, bo potrzebowała korepetycji z prasowania.
Wzięła w dłonie i...
Przyjechała policja i zabrała tę, która kochała męża.