- Proszę wziąć którąś. – zaproponował rozmówca E – Jedna gwarantuje kilkumiesięczną depresję endogeniczną, druga manię psychotyczną z elementami paranoi, kolejna delikatną hipomanię.
- Wybieram trzecią . – szybko podjąłem decyzję.
- Oj. To nie takie proste. – uśmiechnął się – Nie na tym polega terapia. Musi pan zdać się na los, by kuracja okazała się skuteczna.
- To trochę nie fair. – zacząłem powątpiewać w słuszność zaproponowanego leczenia. – Większość rozwiązań nie jest zbyt pociągająca. Nie ukrywam, leciutka hipomania nie jest zła. Zacząłbym pisać wiersze, może nawet malować obrazy. – rozmarzyłem się – Prawdopodobieństwo jest jednak znikome, a ryzyko spore. Wcale nie widzi mi się leżenie miesiącami w łóżku i rozmyślanie o metodach popełnienia samobójstwa.
- Przesada. – przekonywał – Będzie pan się bał, że zostanie kaleką albo, że śmierć nie oznacza końca istnienia. Nic się nie stanie. No i schudnie pan.
- Bieganie z tasakiem po ośrodku, też nie jest tym, czym chciałbym zajmować się w wolnym czasie. – ciągle się wahałem.
- Lek nie musi być przyjemny w smaku. Będziemy przecież pana pilnować. – uspokajał.
- W to nie wątpię – oferta była kusząca i mimo okazywanego sceptycyzmu, poważnie zastanawiałem się nad urozmaiceniem życia w sanatorium – Nie tylko wy będziecie nade mną czuwać, także wszelkie możliwe służby mundurowe, organizacje przestępcze. Kto wie? Może nawet kosmici.
- Nie zaprzeczam. Metoda jest nowatorska, ale niech pan weźmie pod uwagę fakt, że testy na świnkach morskich przyniosły bardzo obiecujące rezultaty.
- Na razie podziękuję.
- To może spróbujemy choć chorobę afektywną dwubiegunową. Będzie pan przynajmniej wiedział, mniej więcej, co pana czeka. – nie dawał za wygraną.
-Nie, dziękuję. – powtórzyłem.
-No nic. Jakby pan zmienił zdanie, to jestem do usług.
* * *
Szedłem korytarzem w stronę stołówki. Tego dnia organizowano potańcówkę zapoznawczą z nowo przybyłymi pacjentami. Grodzie przeciwpowodziowe były pootwierane. Na zewnątrz musiała być piękna pogoda.
Siedziałem przy stoliku, wraz z trzema damami. Piłem kawę. Nigdy nie należałem do kawoszy, ale tym razem doceniałem ten napój. Rozkoszowałem się nie tyle smakiem, co rytuałem picia, a także miłym towarzystwem i wspomnieniami związanymi z tym miejscem. Dziesięć lat wcześniej siedzieliśmy z kuzynem na tej samej otomanie, także otoczeni trzema paniami. Ten piękny czas wydawania spadku, jaki mój krewny otrzymał po babci, nazwaliśmy Hawaje w środku zimy, w związku z koszulami jakie zwykliśmy ubierać. Wtedy jednak na stole stała butelka Wyborowej, druga lub trzecia tego wieczoru. Picie kawy z filiżanki wymaga niemałej zręczności. Rozlewała mi się na spodek. Kobiety były gotowe uznać, że jestem podenerwowany. Nie było, co przedłużać. Zaczęły domagać się szampana. Wybrałem jedną i poszliśmy zwiedzać pięterko.
* * *
- Proszę dokonać egzegezy kontradyktoryjnych aksjomatów jurysprudencji norm jednostronnie zobowiązujących w oparciu o Schweizerisches Zivilgesetzbuch. – To co lubiłem najbardziej w spotkaniach z rozmówcą F, to że były bardzo krótkie.
* * *
- Nas nie ma. – Z kolei w spotkaniach z G nie sposób odnaleźć było jakiegokolwiek elementu, który mógłby wzbudzić choć cień radości z ich odbywania. Był zawsze ubrany na biało, jak duch albo gość odwiedzający izbę wytrzeźwień. Mówił cicho, jednostajnie. Jego wręcz przysłowiowy spokój był tak niepokojący, że czekałem tylko , kiedy wybuchnie. Pragnąłem by w końcu to zrobił i zakończył napięcie, jednocześnie bałem się tego. Jednak nigdy nie podniósł głosu nawet o pół tonu.
- Jak to nas nie ma ? Mnie i pana? – zapytałem zdziwiony, po chwili milczenia.
- Nie. Pan jest. Nie ma nas, rozmówców. Jesteśmy tylko wytworem pańskiego chorego umysłu.
- Hmm. – Nie wiedziałem co powiedzieć.
- Imaginacje to pokłosie zaburzeń pańskiej osobowości . Nie powinien się pan zbytnio przejmować, bo i tak nie da się tego naprostować. Nikomu jeszcze się nie udało. W prawdzie pewne skutki przynoszą metody behawioralne. Moglibyśmy ich spróbować. Jestem przecież terapeutą. Z drugiej zaś strony nie istnieję, więc nie miałoby to większego sensu.
-Rozmawiam więc sam ze sobą ? – zapytałem.
-Coś w tym stylu. Zaczyna pan łapać. Niech pan spojrzy. – Położył przede mną kartkę z rysunkiem.
- Co pan widzi?
- Człowiek stojący na jednej nodze trzyma dwie literki.
-Niech się pan przyjrzy uważniej.
-Aha. To jakiś rebus. Niech pomyślę. – Zainteresowałem się. Zawsze lubiłem zagadki.
- Nie. To pański umysł.
-Rzeczywiście mało stabilny. – Nie wytrzymałem i wybuchnąłem śmiechem.
-Otóż to. Trafił pan w samo sedno. – nie tracił powagi. – Trochę nakłamałem. Myślę, że powinienem to jednak powiedzieć. Pan też nie istnieje. Nie zastanawiał się pan nigdy, dlaczego nie ma pan nazwiska, tylko imię? Stworzył pana, również nie istniejący, imiennik, którego personalia to wolne tłumaczenie kolejnej fikcyjnej postaci, bohatera powieści.
-Ale musiał być ktoś, kto to wszystko rozpoczął? – przestraszyłem się nie na żarty.
Kto? Może Bóg? Boga już nie ma.